


Kiedy oddałem mu się cały nie mogłem mieć pewności, że nic mi się nie stanie, ale udało się. Mnich stał nad brzegiem jeziora i bał się. Bał się skoczyć, by mnie ratować. Wiedział, że może śmiertelnie się oparzyć.
Gdy wyszedłem z wody po drugiej stronie całość przysłaniała para i tylko echo niosło cichy jęk starucha. W końcu uciekł po pomoc. Dałem się znaleźć i chyba byli bardziej szczęśliwi, że mnie znaleźli, niż źli, że okazałem nieposłuszeństwo. Triumfowałem.
Chwila, kiedy rzucam się we wrzące jezioro, ono otula mnie swym gorącym oddechem i wiem, że wygrałem, była najpiękniejszym momentem mojego życia.
Moja wizja nie była do końca spójna stylistycznie z sesją (która wyszła o wiele bardziej magicznie/mistycznie), ale ostatecznie nie byłem z niej niezadowolony.
Gdybym miał powiedzieć, co pamiętam z samej sesji, to powiedziałbym: "kolory magii". Od początku gry Kaze dysponuje nieskrępowaną mocą żywiołów -

powietrza, ognia, wody i ziemi - co scenę myślałem, jak wspomóc drużynę moimi mocami i w efekcie moja podróż z Kaze była pełna fajerwerków, z których największym było moje własne odkrycie w finale. Prócz mocy mojej postaci miałem jeszcze dwie moce fabularne - niebieski i czerwony klejnot, dzięki którym mogłem rozgrywać sceny retrospekcji, więc śmiało mogę powiedzieć, że cuda działy się w obu warstwach gry :-)
Zaczęło się od krwawej walki w mojej obronie w obozie na obrzeżach Krain Cienia. Shugenja o imieniu Yin staje w mojej obronie walcząc z olbrzymimi demonicznymi wężami. Wspomagam ją moją magią korzystając z mocy ziemi i przemieniam próbującego nas zmiażdżyć oni w jadeit - wieczne wspomnienie walki, jaka się między nami toczyła.
Nieopodal nas walczy stary samuraj, który o mały włos nie zostaje śmiertelnie ranny w pierwszej, otwierającej scenie. Pamiętam, że szybko postanowiłem skorzystać z mocy niebieskiego klejnotu przywołując pozytywne wspomnienie.